Paraolimpiada Karoliny, czyli #Rio2016 także poza czworobokiem

Dodano:2020-09-27

NapisZacznijmy od pytania, na którym skończyliśmy poprzednio. To jak to jest z tym Twoim ulubionym warzywem? Dlaczego jarmuż???
No, dobrze, to był żart. Z jarmużem jest tak, że jak wypadnie mi z głowy, jak się jakieś warzywo nazywa, to mówię, że to jarmuż. Słowo mi się spodobało, a poza tym, jeśli wziąć pod uwagę jego właściwości oczyszczające organizm… (śmiech) Może w końcu zacznę go jeść, podobno niezły jako dodatek do koktajli owocowych!
Karola, opowiedziałaś nam już o przygotowaniach do paraolimpiady w Rio do momentu wylotu. A jak było po przyjeździe, przecież wylądowaliście na innym kontynencie?
To było jak bajka, niezapomniane tygodnie mojego życia. Do dziś nie mogę uwierzyć, że tam byłam. Do Rio najpierw dolecieliśmy my, zawodnicy z ekipami, więc mieliśmy chwilę na aklimatyzację, zanim doleciał koń. Nigdy wcześniej nie zmieniałam tak wielu stref czasowych w trakcie jednego lotu, więc nie wiedziałam, jak zareaguje mój organizm. Jak mocno będę odczuwała jet lag?Rio Na szczęście nie miałam z tym najmniejszego problemu. Dolecieliśmy do Rio rano, a potem cały dzień spędziliśmy bardzo aktywnie. Z lotniska cała polska ekipa przyjechała autokarami do wioski paraolimpijskiej. Sama podróż trwała ok. 1h i wywarła na mnie ogromnie wrażenie, bo prawie cały czas jechaliśmy przez dzielnice bardzo biedne. Czuć było, że jest tam niebezpiecznie, o czym ostrzegano nas na spotkaniu przed wyjazdem.
Na miejscu, w wiosce, ja z trenerką musiałyśmy zameldować się w swoim bloku. Później pojechaliśmy do mieszkań dla reszty ekipy, weterynarza i luzaków, bo oni mieszkali w blokach obok stajni, żeby w razie czego być na miejscu.
Właśnie, a jak wyglądały mieszkania, jak wioska olimpijska?
Wioska olimpijska w Rio de Janeiro, specjalnie zbudowana z tej okazji, to 18 bloków ustawionych w kształcie przypominającym rybę. W środku był park z drzewami, fontannami i ławeczkami. Po jednej stronie "ryby" była gigantyczna namiotowa stołówka na ok 6 tys. ludzi.
Na ile???
No, dużo nas było (śmiech), to przecież było specjalnie budowane na olimpiadę, przed nami mieszkali tam pełnosprawni sportowcy. Stołówka była czynna 24h! Tuż obok były postawione namioty, jeśli dobrze pamiętam to był tam sklep z pamiątkami z Igrzysk, sklep spożywczo-przemysłowy z podstawowymi, niezbędnymi produktami, a także biuro informacji turystycznej, siłownia i biuro informacji ogólnych o organizacji całej imprezy, coś jak biuro zawodów. Cała wioska była ogrodzona dookoła chyba dwoma, jeśli nie trzema płotami z siatki. Były one bardzo wysokie i na górze jeszcze zabezpieczone. Poza tym wioska była niesamowita, robiła wrażenie. Bloki, w których mieszkaliśmy, były przyozdobione flagami krajów, więc od razu było wiadomo, gdzie kogo szukać (śmiech). My dostałyśmy 1 pokój, a dzieliłyśmy mieszkanie z dziewczynami, które podnosiły ciężary. Bardzo dobrze je wspominam, mega pozytywne i zakręcone osoby, a kontakt utrzymujemy do dziś. W naszej połówce mieszkania była też łazienka. W pokoju były dwa łóżka, dwie szafki nocne i lampka. To, co mnie bardzo zdziwiło, to brak szafy (jedynie taka malutka na kilka rzeczy, szmaciana), więc wszystkie ubrania cały czas były w walizce. A w łazience toaleta, umywalka i prysznic. I znowu zdziwienie - nie było lustra. W całym mieszkaniu mieliśmy jeszcze wspólny salon z kanapą, stoliczkiem i lustrem, czemu tam, nie wiem, oraz balkon, a także dodatkową łazienkę i coś w stylu kuchni, ale z samym zlewem. Pokoje były sprzątane, ale jeśli ktoś miał coś wartościowego, to radzili to chować. a1
Czy reszta Twojej ekipy miała podobne warunki?
Tak, panowie mieli podobne warunki. Tylko że oni mieli wspólną łazienkę z innymi pokojami w swoim mieszkaniu.
Wspomniałaś, że stołówka była otwarta 24 godziny na dobę?
Tak, stołówka była czynna zawsze, całą dobę. Można było w dowolnej chwili iść i coś zjeść. Wiadomo, ludzie mieli różnicę czasu po kilka-kilkanaście godzin, niektórzy wręcz zgubili po drodze cały dzień i noc (śmiech). W stołówce były dania z każdego kontynentu, z różnych kultur, na ciepło, na zimno, owoce, warzywa, napoje. W sumie każdy mógł znaleźć coś dla siebie, to było niesamowite, jakie są różnice w jedzeniu. Było to trochę na zasadzie szwedzkiego stołu i samoobsługi. Wybierało się to, na co miało się ochotę. Oczywiście za nic nie płaciliśmy, a można było wszystkiego próbować. Sam namiot stołówki był gigantycznych rozmiarów. Mówiono, że to największa stołówka na świecie. Miała tylko jedną wadę: było w niej zimno, bo była mocna klimatyzacja. Dlatego na stołówkę zawsze niezbędna była bluza i coś na szyję (śmiech).
Zimno? To jaka była temperatura, jak przylecieliście?
Jak przyjechaliśmy w Rio zaczynała się wiosna, więc z dnia na dzień stawało się coraz cieplej. W biurze zawodów był Brazylijczyk i zapytaliśmy go, dlaczego u nich w środkach komunikacji, w stołówkach czy innych pomieszczeniach zamkniętych jest tak zimno? Odpowiedział nam, że jak my w zimę mamy ciepło w autobusach, tak oni mają teraz i w lato zimno, bo na dworze gorąco (śmiech). Oni są już przyzwyczajeni do takich zmian temperatur. Ale dla nas to było dziwne.
aWspominałaś, że luzak i weterynarz mieszkali obok stajni. Jak daleko miałyście do stajni?
Autobusem około 30-40 minut. Między obiektami paraolimpijskimi jeździły autobusy, które woziły jedynie członków ekip paraolimpijskich. Zatrzymywały się tylko w strzeżonych i ogrodzonych obiektach sportowych. Kierowcy nie mieli prawa otwierać drzwi w żadnym innym miejscu. Każdy taki autobus miał swój rozkład jazdy i miejsce odjazdu. Oczywiście każdy też był przystosowany dla osób niepełnosprawnych.
A jak wyglądały stajnie?
Powiem szczerze, obawiałam się, że w stajniach będzie gorąco. Zaskoczyło mnie, że w boksie było chłodniej niż na zewnątrz. Wiatrak był niepotrzebny, zresztą zepsuł się przy pierwszym użyciu, bo coś się stało z kablem, chyba w transporcie. Stajnie miały świetną cyrkulację powietrza, bo dach był uniesiony trochę wyżej niż ściany. Obok boksu Emola miałam wolny boks na pakę, a poza tym miałam jeszcze do dyspozycji zamykany na klucz pokoik, gdzie trzymałam cenniejsze rzeczy, np. urządzenie do terapii magnetycznej Biomag Vet, które dostałam na wyjazd od Pani Marii Heydel. Miałam też drugi zestaw, przeznaczony dla mnie, co znacznie rekompensowało brak fizjoterapeuty, obecnego prawie w każdej innej ekipie. Muszę się pochwalić, teraz już mam własny zestaw do terapii magnetycznej dla koni i robię zabiegi nie tylko mojej Bamirze. Bardzo polecam ten rodzaj rehabilitacji, naprawdę czyni cuda! Mini komputer ma wiele programów naprawdę leczniczych, bo jest to zabieg, gdzie stosuje się zmienne pole magnetyczne o niskiej częstotliwości. I nie ma to nic wspólnego z derkami magnetycznymi najczęściej stosowanymi w jeździectwie. A wracając do stajni w Rio, to obok każdej z nich była zadaszona myjka z dwoma stanowiskami. No i na terenie zawodów był również szpital dla koni. a
A jak organizowane były treningi?
W biurze zawodów był rozkład jazdy (śmiech), kiedy i gdzie jaki kraj może trenować. Aby mieć odpowiednie godziny, trzeba było się wpisać odpowiednio wcześniej. Placów do jazdy było kilka, a licząc różne miejsca dodatkowe, kilkanaście. Mnie strasznie podobał się plac, który był jakby wyżłobiony w skale. Były również chyba 3 lub 4 czworoboki treningowe przed wjazdem na czworobok. Na placu obok było identycznie rozstawione czworoboki. Dalej były jeszcze chyba dwa gigantyczne place, tam można było też lonżować. Była również hala, tak więc było w czym wybierać... Na stadionie mieliśmy tzw. familiaryzację, czyli mogliśmy wjechać na koniu na miejsce startu, jak już był rozstawiony czworobok konkursowy, budki sędziowskie, kwiatki i tak dalej. Robi się tak, aby koń miał możliwość zapoznania się z miejsce startowym i nie bał się podczas przejazdu. A stadion był na 11 tys. osób, jeśli dobrze pamiętam. Pierwszego dnia były wykupione prawie wszystkie bilety. Na paraolimpiadę! Niesamowite, prawda?
Opowiesz nam, jak wspominasz starty? Bo tych emocji nie można nawet sobie wyobrazić!
Dostałam od losu nieprawdopodobny prezent. Mój pierwszy start na Paraolimpiadzie był przejazdem otwierającym całe igrzyska! Wyobrażasz sobie? Ja otwieram igrzyska! Na drugiej półkuli! Strasznie byłam przejęta, zdenerwowana i szczęśliwa. Teraz jak pomyślę o tym momencie, to znowu czuję ten stres. Tuż przed wjazdem na czworobok pomyślałam: "patrzy na mnie 11 tys. ludzi na stadionie i nie wiem, ile jeszcze w Polsce". Później okazało się, że relacji w Polsce nie było, a szkoda, bo wiem, że dużo osób chciało obejrzeć. Dostałam jedynie zdjęcia „stref kibica” od moich przyjaciół… Ale jak wjechałam w szranki, liczył się już tylko koń i ja oraz nasz przejazd. I skupienie, by wykonać wszystko jak najlepiej, pokazać się z jak najlepszej strony. Teraz mogę ocenić ten przejazd jako poprawny, nie pojechałam nigdzie ryzykownie, nie miałam żadnego większego błędu. Bez szału, ale i bez katastrofy. Plan był taki, żeby drugi test pojechać podobnie, a jeśli się da, dorzucić trochę ekspresji. Drugi przejazd miałam w środku dnia, o godzinie 14.09, w najcieplejszy dzień, w który było mi dane być w Rio. Temperatura była tak wysoka, że stało się bez ruchu i czuło, jak płynie po tobie pot. Emol był rano na lekkiej rozprężeniowej lonży i nie wykazywał nadmiernej energii. Zdecydowałyśmy więc z trenerką, że stosunkowo niedługie rozprężenie wystarczy przed startem. Jednak okazało się już na początku rozprężenia, że Emol ma jednak sporo energii, więc starałyśmy się go trochę wyciszyć i zmęczyć przed startem, co poskutkowało także moim zmęczeniem. A jak już jechaliśmy na stadion, poziom adrenaliny podskoczył i miałam nowe siły. Niestety Emol również (śmiech). Był wyraźnie podniecony i zdenerwowany. I była tam jedna rzecz, jakiej się bał: tablica z wyświetlającym się na żywo naszym wynikiem, obrócona w naszą stronę. No i Emol wystraszył się jej podczas galopu i kiedy miałam dodanie na prostej, "poszedł" ze mną… Miałam nadzieję, że na końcu prostej ogarnę sytuację, ale nie udało się. Dlatego kolejne elementy programu, które miały być w galopie, zrobiłam w kłusie, co bardzo negatywnie wpłynęło na ocenę końcową. Wcześniej na zawodach jeździliśmy z takimi lub nawet większymi tablicami świetlnymi, jednak zawsze podczas przejazdów miały one jeden obraz, który się nie zmieniał. A tu wszystko drgało, świeciło innym światłem… No, cóż, człowiek się uczy całe życie. Tylko dlaczego na paraolimpiadzie? (śmiech) A z drugiej strony były to moje pierwsze igrzyska, na kolejnych będę już znacznie bardziej doświadczonym zawodnikiem (śmiech). Przed paraolimpiadą miałam za sobą tylko dwa sezony startów międzynarodowych, a większość zawodników startujących na paraolimpiadzie posiada co najmniej kilkuletnie, jak nie kilkunastoletnie doświadczenie. Ja byłam jedną z najmłodszych zawodniczek.
A jak opanowałaś stres? Na takich zawodach chyba trzyma cały czas?a
Tak, bardzo dużo nad tym pracowałam. Podczas szkoleń kadry narodowej mieliśmy zajęcia z psychologiem sportu. Później sama wykupiłam sobie prawie roczny kurs i przed samym wyjazdem również byłam na sesji z moim psychologiem sportu. No i tuż przed wyjazdem do Rio miałam możliwość spotkania z Albertem Voorn, vice mistrzem w skokach na olimpiadzie w Sydney, który powiedział mi, że start na Igrzyskach mam traktować jak start na "własnym podwórku", że to takie same zawody, jak każde inne i ja mam zwyciężać siebie, a nie innych. Bardzo zapadły mi w pamięć te słowa i dużo mi dały. Albert Voorn właśnie jest w Polsce znowu, bo przyjeżdża cyklicznie na zaproszenie Pani Moniki Frelek, która organizuje z nim klinikę skokową już od wielu lat. Jest ona przedstawicielem na Polskę francuskich siodeł marki „Butet Saumur” i mogę z dumą powiedzieć, że właśnie w takim jeżdżę i nie zamieniłabym go na żadne inne! A sama może kiedyś, mimo że jestem ujeżdżeniowcem, pojadę na klinikę z Albertem, bo zwraca uwagę na wiele aspektów pracy z koniem, ważnych również w ujeżdżeniu.
Mieliście trochę czasu, by zwiedzić Rio de Janeiro?
ChrystusO, tak. Wydaje mi się, że takie wydarzenia, jak igrzyska olimpijskie, mają na celu pomóc ludziom zrozumieć innych, poznać ich życie, wymienić myśli. Przecież tam rozmawialiśmy z mnóstwem osób, a w wolnym czasie mogliśmy właśnie zwiedzać. Udało nam się zobaczyć kilka flagowych miejsce w Rio. Byliśmy na górze Corcovado, która ma ponad 700 metrów wysokości i na którą można wjechać kolejką elektryczną, działającą od 140 lat. My jednak wjechaliśmy na górę busami, a końcówkę przeszliśmy pieszo, podziwiając po drodze widoki. Na szczycie Corcovado znajduje się słynna, 38.metrowa figura Chrystusa, zwanego Cristo Redentor, czyli Chrystus Odkupiciel. Figura została postawiona na górze w 1931 roku, a wykonana jest z żelazobetonu, bardzo nowoczesnego jak na tamte czasy materiału. A to, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie, to wykończenie tej figury. Jest ona pokryta mozaiką, wykonaną przez kobiety, które spotykały się w kościołach i naklejały elementy ze steatytu, materiału używanego w Brazylii do wykończenia kościołów, na matę kokosową. To nie tylko wysokość tej figury robi wrażenie, ale też emocje, które towarzyszyły powstaniu pomnika. Czytałam, że niektóre z tych kobiet pisały na odwrocie elementów mozaiki imię ukochanego, by złączyć się z nim na zawsze. A sama figura została wzniesiona z datków całego społeczeństwa na 100 rocznicę odzyskania niepodległości przez Brazylię. Ciekawostką jest, iż jednym z twórców pomnika był Paul Landowski, syn polskiego uchodźcy z powstania styczniowego.
Głowa CukruWszędzie są polskie ślady...
To prawda. Byliśmy też na słynnej górze zwanej Głową Cukru, która zrobiła na mnie największe wrażenie, bo widoki z niej były niesamowite! Góra wyrasta z Atlantyku, a dostać się na nią można tylko kolejką linową, która podzielona jest na dwa etapy między wzgórzami. A pomiędzy wzgórzami kolejka nie ma żadnych słupów, tylko same liny. Jest więc lekka adrenalina, że lina może... (śmiech).
A Copacabana?
Jak jesteś w Rio, to nie możesz tam nie być (śmiech). Widziałam Copacabanę, tę chyba najsłynniejszą plażę świata, ale to już ostatniego wieczoru, tak naprawdę po ciemku, wcześniej tylko z daleka.
Copacabana to też bardzo gęsto zaludniona dzielnica Rio de Janeiro, mnie jednak bardziej spodobała się plaża Ipanema.
Czyli masz same piękne wspomnienia…
No, nie, nie do końca. Rio to też ogromna, niewyobrażalna bieda. Fawele, czyli dzielnice biedy, zrobiły na mnie gigantyczne wrażenie. Domy jakby z gliny, a w nich mieszkający ludzie! Czy wiesz, że pierwsze fawele założyli weterani brazylijscy pod koniec XIX wieku, pozostawieni bez środków do życia? A teraz żyje w nich ponad 5% ludności Brazylii! Przyjeżdżają szukać w Rio lepszego życia, ale tak naprawdę nie mają szans… Jednak wszyscy byli dla nas bardzo mili i chociaż nie znali angielskiego to i tak starali się być bardzo pomocni, kiedy, na przykład, szukaliśmy drogi. A pod koniec Igrzysk chodziliśmy wieczorami do baru na faweli! Nie zmienia to faktu, że wszędzie na ulicach, co jakieś 100-200 m, była grupa wojskowych z długą bronią. Na skrzyżowaniach stały wozy bojowe, czasem pancerne. Nie było to przyjemne, z drugiej strony było wiadomo, że to dla naszego bezpieczeństwa. A takie patrole z wozami w pobliżu wioski paraolimpijskiej było dosłownie co jakieś 50-100 m! Pytaliśmy, czy tu jest tak na co dzień, że wojsko stoi na ulicach, ale powiedzieli nam, że nie, to jedynie na czas igrzysk. To było smutne. Olimpiada, na czas której przerywano w starożytności wojny, musi być teraz zabezpieczana przez wojsko! Był to dla mnie totalnie inny świat niż Europa. Zresztą Rio to miasto ogromnych kontrastów, bo jedziesz przepiękną drogą nad oceanem i po prawej jest bardzo dobry hotel, na wysokim poziomie, a po lewej jest fawela. I czujesz, że coś jest nie tak.
A jak wyglądało powitanie na lotnisku?
Najlepiej widać to na zdjęciach, które zamieściłam ostatnio na Instagramie (śmiech). Tam przez prawie 3 tygodnie wspominam każdy dzień z pobytu w Rio. W wyróżnionych relacjach jest ich bardzo dużo. Jest to tylko maleńka cząstka moich wspomnień, a ja bardzo lubię do nich wracać. Ostatecznie to przecież niezwykłe - brać udział w paraolimpiadzie! I jeśli ktoś miałby jakieś pytania, to zapraszam do kontaktu przez social media @karwowska.ka oraz na FB Karolina Karwowska. A teraz chciałabym jeszcze raz gorąco podziękować Tosi Styczeń – Antonina Styczeń-flutist, @antoninaflutist - za to, że specjalnie dla mnie, w dniu mojego powrotu z Rio, zamieściła na swoim profilu i przepięknie zagrała na flecie – z dedykacją tylko dla mnie "We Are the Champion", słynny utwór zespołu Queen. Do dziś czuję ciarki na plecach, gdy go słyszę.