Tytuł.
Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy, to już wiedziałem, jaki ma być tytuł: Jak trenować i nie zwariować! Bo faktycznie tak trochę jest, czasami śmiesznie, czasami strasznie, byle przez wszystko iść razem, jako team.
Początki.
Kiedy wprowadziliśmy pierwsze konie do mojej stajni na warszawskim Okęciu, byłem bardzo młody, to był rok 2012. Miałem konkretne plany, założenia, sporo własnych młodych koni i zero zobowiązań życiowych. Byłem przede wszystkim zawodnikiem konkurencji skoków.
Ale życie mocno zweryfikowało moje podejście. Część zmian przyszła naturalnie i łatwo. Cześć z nich bardzo przeżywałem, traktowałem jako życiową porażkę i trochę czasu zajęło mi zaakceptowanie, że "inaczej" może nawet oznaczać „lepiej”.
To wszystko doprowadziło mnie tu, gdzie jestem. I mimo tego, że nadal mam konkretne plany sportowe i marzenia, zostałem nawet ambasadorem marki Schockemohle, to wiem, że obecny kierunek jest tym słusznym.
Wczoraj.
Gdybyśmy rozmawiali siedem, osiem lat temu powiedziałbym, że chcę jeździć, nie lubię trenować innych zawodników i cenię sobie przede wszystkim ciszę i spokój, czyli bez ludzi naokoło.
Gdybyśmy rozmawiali trzy, cztery lata temu powiedziałbym, że chciałbym ze swojego ośrodka stworzyć miejsce dla każdego. To było pragnieniem także, a może przede wszystkim, mojej życiowej partnerki – Agaty. Agata długo uważała, że każdy musi odnaleźć u nas swoje miejsce.
Dziś.
Dziś oboje doskonale wiemy, że tak się nie da. Chcemy stworzyć, a mam nadzieję, że nam się to udaje, takie miejsce, gdzie każdy z naszych klientów czuje się dobrze. Rozumie, do czego razem dążymy, ma nasze wsparcie i sympatię, pomoc w opiece nad koniem i codzienną życzliwość. Ale już wiemy, że nie da się stworzyć miejsca dla każdego. Jednym coś pasuje, innym nie. Jedni przychodzą i zostają na wiele lat, inni odchodzą i szukają dalej swojego miejsca. I to jest ok. Już nie traktujemy końca współpracy jako porażki, chociaż często jest nam smutno, że ktoś odchodzi, bo po prostu lubimy naszych jeźdźców, a ich konie traktujemy jak swoje własne. Ale niektórzy wracają i to jest szczególnie miłe.
A cisza dookoła...? Z tej ciszy nic nie zostało! Obecnie mamy 13 zawodniczek, same dziewczyny… Bywa więc i głośno, i bardzo wesoło i, jak się okazuje, w takiej rzeczywistości odnajdujemy się najlepiej.
Ośrodek.
Nasza stajnia znajduje się w centrum Warszawy. Naprawdę, 15 minut do centrum, i to w korku. A jednocześnie jest u nas spokojnie, bo jesteśmy oddaleni od ruchu ulicznego poprzez inne zabudowania. Stajnia jest niewielka, kameralna, mamy 20 boksów, w tym 6 angielskich, które dobudowywaliśmy wraz z rosnącym nami zainteresowaniem.
Pierwsza dobudowa wiąże się z dość zabawną, z perspektywy czasu, historią. Kilka osób zadzwoniło do mnie, kilka do Agaty. Każdemu obiecaliśmy boks. Wtedy sprzedaliśmy 3 swoje konie i dysponowaliśmy 3 wolnymi boksami. No i potem, w domowej rozmowie wyszło, że właśnie obiecaliśmy miejsce 5 koniom... I tak powstała pierwsza angielka, bo u nas jak już coś komuś obiecamy, to się nie wycofujemy. I dobrze, bo angielska stajnia to bardzo poszukiwane miejsce.
Kolejna dobudowa to była prawdziwa rewolucja. Nagle przyszły do nas 3 nastolatki, w tym jedna z niedużym kucykiem. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że będę trenował kucyki, popukałbym się w głowę. Do tej pory pamiętam stres przed pierwszym treningiem z Wiką (Wiktoria von Mauberg, przyp. SKŚ) i Mariską. Pytałem Agaty kilka razy "i co ja mam z nimi robić?". Jej odpowiedź "nie zepsuj", wtedy beznadziejna, dziś wydaje mi się jedyną słuszną.
Szybko okazało się, że dzieciaki są ambitne, mają dobre podstawy, fajne konie i bardzo mądrych, współpracujących rodziców. To ostatnie jest chyba najważniejsze! Wiemy, że gramy do jednej bramki. Współpraca i porozumienie trenera z rodzicami jest kluczowe w sukcesach dzieci. Omawiamy z nimi nie tylko przyszłość jeździecką dziewczynek, ale też to, co się dzieje na co dzień. Prawda jest taka, że pandemia bardzo wpłynęła na dzieciaki. Przez wyizolowanie są słabsze psychicznie, bardziej podatne na załamania. Praca z nimi wymaga dużej czujności, bo jeździectwo zaczyna się w głowie i bez niej nie ma sukcesów.
Mamy też grupę studentek i dorosłych. Trochę baliśmy się, jak odnajdą się na jednym podwórku z dziećmi, bo to oni byli pierwszymi klientami, ale szybko okazało się, że naszych dziewczynek nie da się nie lubić, a świeżość i nieprzewidywalność, jaką ze sobą wniosły, wpływa też dobrze na konie.
Koronawirus i herpes mocno ingeruje w nasze plany. Niezmiennie jednak szykujemy się na zawody. Trenujemy intensywnie, by gdy wszystko ruszy, wystrzelić - zwarci i gotowi- i zdobywać kolejne medale. A wolne weekendy poświęcamy na wygrodzenie nowych kwater - małych padoków dla naszych koni. Zaczynamy doglądać trawkę, żeby szybko rosła, bo konie muszą gdzieś się resetować po ciężkiej pracy.
Współpraca.
Jako zgrany team fajnych ludzi pomagamy sobie wzajemnie, lubimy się, słuchamy i wspieramy. Sprawdziliśmy się już w różnych sytuacjach, także tych kryzysowych, bo konie czasami chorują, ktoś ma zły czas, komuś życie rzuca kłody pod nogi…
Pamiętam zdziwienie różnych osób, kiedy nasza Zosia Zawadzka wystartowała w MP Dzieci w 2020 roku na koniu Sun Paula (dla przyjaciół Buba), której właścicielką, czynnie jeżdżącą i startującą, jest stacjonująca u nas Karolina Łącka. I to wsiadając na nią pierwszy raz na 3 dni przed Mistrzostwami! Podstawowy koń Zochy (mamy 3 Zosie w stajni, więc jest - Zocha, Zosia i Sophie) miał ropę w kopycie. A dla Karoli normalnym było, że skoro ona ma zdrowego i gotowego na takie konkursy konia, to niech Zosia i Buba jadą razem. Ludzie nie mogli uwierzyć… A Buba i Zosia wróciły z 5 miejscem na ponad 70 startujących koni! To był ogromny, wspólny sukces! Sukces całego teamu! I takie sukcesy doceniamy najbardziej.
Kim więc dziś jesteśmy?
Po prostu społecznością. Staramy się dbać o wszystko, o konie i o siebie nawzajem. Ludzie, którzy do nas przychodzą często są zmęczeni dojazdami do stajni pod miastem i niejednokrotnie bezradni w opiece nad końmi, że jak czegoś nie zrobią sami, to nikt tego nie zrobi. Staramy się zdejmować z nich tę presję.
Jedno to dojazd. Jesteśmy prawie w centrum Warszawy. Można do nas dojechać tramwajem, autobusem, rowerem. Są i tacy, co przybiegają…
Drugie to opieka. Staramy się, by była jak najlepsza, taka, jak w rodzinie. Od tego jest moja partnerka, Agata, która odpowiada na każde pytanie i żyje tym miejscem. Dba o konie najlepiej, jak potrafi, a o dziewczynkach nie mówi inaczej jak "nasze dziewczynki". Nawet te dorosłe, to "nasza Basia" czy też "nasza Karolina". To ona reaguje na każdy telefon "Pani Agato - zapomniałam!" i biegnie, żeby zmienić derkę, dać lekarstwo, pozbierać sprzęt z podłogi.
Nasza lokalizacja ma tez wiele minusów. Miejsca jest niewiele, a w teren można by wyjechać jedynie na … dwupasmówkę, Aleję Krakowską. Co więc robimy? Pakujemy wcześniej przygotowany sprzęt i konie do koniowozu, jedziemy do lasu ciężarówką, ruszamy w teren, a potem się znów pakujemy i wracamy do domu. Wymaga to trochę wysiłku, ale dla chcącego nic trudnego, a nam po prostu się chce - lepiej, bardziej, fajniej i weselej.
Jeden za wszystkich….
Na zawodach pomagamy sobie wzajemnie. Zawsze. To normalne, że ktoś komuś osiodła konia, że na jednych zawodach jedna, a na innych druga zawodniczka wstanie i przyjedzie na 6 rano, żeby nakarmić konie. W związku z tym, że w dużej części nasz team składa się z młodych ludzi wiemy, że kształtujemy ich osobowość, bierzemy udział w ich wychowaniu, jesteśmy składową tego, jacy będą w przyszłości. Dlatego dużo rozmawiamy, wymagamy i nie boimy się prosić o pomoc.
Niedawno byliśmy w dość wyjątkowej sytuacji - ja połamałem żebra (nie, nie na koniu, a grając hobbystycznie w hokeja), a Agata jest w ciąży z naszym kolejnym dzieckiem. Tak więc funkcję jeźdźców wszystkich koni na 2 tygodnie bez problemu przejęły nasze zawodniczki. Przyjeżdżały rano (niektóre miały wtedy ferie w swoich międzynarodowych szkołach) i dzielnie, ramię w ramię, z nami pracowały, a my im luzakowaliśmy. Umyłem tyle końskich nóg w tych dniach, co chyba przez cały 2020 rok! I nikt nie ma z tym problemu!
Później wspólnie siadaliśmy do obiadu, bo chcemy, żeby u nas było jak w rodzinie, ale takiej prawdziwej, a nie takiej, z którą najlepiej na fotografii.